środa, 18 czerwca 2008

Nirvana - Nevermind - 1991











01. Smells Like Teen Spirit
02. In Bloom
03. Come As You Are
04. Breed
05. Lithium
06. Polly
07. Territorial Pissings
08. Drain You
09. Lounge Act
10. Stay Away
11. On A Plain
12. Something In The Way/Endless Nemeless

Ten tydzień należy do Nirvany. Króluje ona na mojej playliście, co może dziwić, bo ostatnio wpadłem przecież w nurt trip-hopu i zafascynowałem się Tori Amos...do tego jeszcze koncert The Cure, na który wypada się jakoś przygotować, by na koncercie cieszyć się muzyką...a nie myśleć ciągle: ''Co to za numer, z jakiej płyty, ale jaja, nie wiem!''. Nirvana to jednak zespół z tej półki, które zawsze do ciebie wracają jak bumerang. Mogę ich muzyką wykończyć swojego foobara czy też winampka, a jednak kilka miesięcy potem znów wpadam w ten grunge-owy nastrój i będę z wyimaginowaną gitarą szaleć po swoim pokoju ;) Jak byłem trochę młodszy z pewnością nie kochałem się ostrej muzyki rockowej. Nie chciałem słuchać zespołów określanych ogólnikowo jako hard rockowe, metalowe itp...W sumie choć teraz poszerzyłem swoje horyzonty to nadal black metal, doom i trash to dla mnie tabu. Czyż jednak grunge nie wywodzi się z podobnych kręgów? Agresywne granie, ponury nastrój...jednym słowem muzyczna depresja. A Nirvana to sztandarowy wykonawca gatunku. Nevermind – sztandarowa płyta.

Ile to osób pisało, że Smells Like Teen Spirit to hymn nie tylko ery grunge, ale i całej muzyki rockowej i lat 90? Utwór, który otwiera Nevermind, to numer absolutnie kultowy i czy się tego chcę czy nie powinno się go szanować. Top 50 najlepszych riffów w historii? Nie za nisko oceniam? To zrozumiałe, że Smells...ma równie wielu zwolenników co przeciwników. Ktoś rzuci hasłem, że to przereklamowane tak jak cały Nevermind...ale jednak na mnie robi to duże wrażenie. Pierwszy prawdziwie soczyście-ostry numer jaki pokochałem? Kto wie...W sumie recenzja tego numeru jako singla mogłaby zająć mi tyle miejsca co tradycyjna recenzja pełno wymiarowego LP, więc odsyłam na jakiś portal o Nirvanie (których przybywa podobno po kilka...na dzień). Ale każdy z numerów zawartych na Nevermind to klasyk. Drugie In Bloom (z zabawnym czarno białym klipem ala lata 60) to kolejny potężny riff i zgrabna melodia...kto to mi pisał, że to hymn samobójców? Przyznać się w komentarzach! Kolejny opus-magnum tej płyty to Come As You Are. Chyba najbardziej znane nagranie oprócz Smells Like Teen Spirit. Dave Grohl cudownie bębni w momencie gdy ja wpadam w trans (ten szarpany motyw na gitarze...) powtarzając bez końca ''No, I don’t have a gun''. Oprócz czadowych i rozpędzonych do granic możliwości Breed czy Stay Away wśród tych 12 piosenek znalazło się miejsce na coś bardziej wyciszonego, dającego do myślenia – Polly. Ale Kurt Cobain i spółka zaraz potem znów dodają gazu w najostrzejszym na płycie, tylko ponad 2 minutowym Territorial Pissings. Takiego rozwrzeszczanego Cobaina można usłyszeć już tylko w numerze Scentless Apprentice z płyty In Utero. Reszta kompozycji łapie za serce swoją prostotą, niezwykle jasnym przekazem i melodiami, co mnie zaskoczyło, bo nie sądziłem, że ten gatunek ma taki potencjał przebojowy. Do tego w takim Drain You pobrzmiewa w moście jakiś rodzaj psychodelii. Ale czy to tylko w nim....

Bardzo mocnym punktem drugiej części Nevermind jest Stay Away. Szczerze mówiąc nie mogę znaleźć jakoś informacji o tym kto udziela się wokalnie w tym numerze prócz Kurta (dziwne, nie?). Novoselic czy Grohl dla którego byłaby to rozgrzewka przed przejęciem mikrofonu w grupie Foo Fighters. Tekst o wyalienowaniu, refren prosty aż do bólu, może dzięki temu wchodzi tak w głowę?, perkusja pędzi tak samo jak w Breed czy Territorial Pissing. Taka dobra składanka kilku elementów z poprzednich pozycji na krążku, ale ''away'' wyśpiewywane lekko nietrzeźwym wokalem brzmi niesamowicie. Album kończy kawałek Something In The Way (ma jeszcze ukryty w sobie numer Endless Nemeless – choć to zależy od tłoczenia) z pomysłowym zastosowaniem wiolonczeli, co po takiej dawce powerful-owego grania pozwala na uspokojenie akcji serca. A! I jest jeszcze Lithium. Stawiam go na równi ze Smells Like Teen Spirit. Znów pojawia się ten charakterystyczny dźwięk gitary z Come As You Are i plumkający bas nadający, taki od niechcenia. A potem wchodzi refren. Zwykłe ‘’Yeah’’ powtarzane w nieskończoność jakby miało na celu wtopienie w nas przekonania, że tekst piosenki to najbardziej słuszna rzecz na świecie.

Nie napisałem ani jednego złego słowa o tej płycie. Gdybym był przesadnym krytykiem mógłbym ewentualnie uczepić się nadmiernej prostoty tego albumu. Ale gdyby to zagrać inaczej to nie byłby przecież Nevermind. Album prosty, bo takiego potrzebowali młodzi ludzie, który w swoim czasie trafił do milionów odbiorców na całym świecie i na dobre rozpoczął erę rządów grunge’u. Szkoda, że na tak krótko. Bo o ile mówi się właśnie, że wyprodukowany przez Butcha Viga album pozwolił temu gatunkowi muzyki na dobre rozwinąć skrzydła (przynajmniej na skalę światową) to śmierć Kurta Cobaina w kwietniu 1994 skutecznie podcięła te skrzydła. Nie słucham Nevermind na okrągło. Wracam do tej płyty raz na kilka miesięcy. Ale wtedy w moich czterech ścianach panuje prawdziwe święto.


Brak komentarzy: