sobota, 13 września 2008

Enigma - Seven Lives Many Faces - 2008











01. Encounters
02. Seven Lives
03. Touchness
04. The Same Parents
05. Fata Morgana
06. Hell's Heaven
07. La Puerta Del Cielo
08. Distorted Love
09. Je T'aime Till My Dying Time
10. Deja Vu
11. Between Generations
12. The Language Of Sound

Do płyt zjawisk typu Enigma podchodzę zawsze wyjątkowo zrelaksowany i w dobrym nastroju. Czemu? Ponieważ Enigma się nie zmienia. W ciągu 18 lat istnienia wykonała wszystkie swoje zadania (czyt. przede wszystkim zapoczątkowała New Age) i teraz może nagrywać na luzie, bez zbędnych obciążeń. Nie jest jednak nigdzie powiedziane, że odcina już kupony i przeniosła się na rynek kompilacji. O dobrej formie ma świadczyć premiera krążka Seven Lives Many Faces, następcy A Posteriori. Zaczyna się podobnie. Cretu przemyca w swojej muzyce wszystkie odcienie uczucia miłości i tajemnicy. Te dwie wartości odgrywają najistotniejszą rolę w warstwie lirycznej tej, jak i poprzednich sześciu płyt. Po za tym, żonglując kilkoma klasycznymi motywami wymyślonymi jeszcze za czasów albumu MCMXC A.D nie musi się martwić o nieplanowane wpadki przy tworzeniu kompozycji. Kolejny raz przenosi na pięciolinie muzyczne obrazy, które każdy marzyciel lubi oglądać. Trzeba tylko wcisnąć ''play''.

Z góry zakładam brak osoby (wliczając najwierniejszych sympatyków), która by nie była świadoma, że najwybitniejsze dokonania Enigma ma już za sobą. To już nie ta sama instytucja ustalająca (w latach 90) w jakim kierunku powinna podążać ambitna i feelingowa muzyka, szeroko rozumiana jako elektroniczna. Jednak raz (a nawet dwa!) ujawniony geniusz nigdy się w całości nie wypali. Cretu jest nawet w jeszcze lepszej sytuacji. Nie ma w swoim otoczeniu wielu konkurentów.
Po dość abstrakcyjnym i eksperymentalnym Voyageur i pełnym muzycznej alchemii A Posteriori na Seven Lives Many Faces daje się odczuć pewien ruch w stronę tych najbardziej klasycznych dokonań całej sceny New Age. Nic dziwnego, skoro album już kilka miesięcy temu został opisany jako wielokulturowy. Na takie coś czekałem, nie ukrywam. Enigma od dawien-dawna była moim łącznikiem między - nazwijmy to - muzyką tradycyjną, a taką, która szuka swoich źródeł w tradycji bliskiego wschodu, azji i w średniowiecznych klasztorach. Najbardziej namacalnym dowodem jest singlowa kompozycja La Puerta Del Cielo, zaśpiewana w dialekcie Katalońskim i ułożona na ramie charakterystycznego dla Eigmy beatu. Nie sposób nie pomyśleć podczas jej słuchania o pierwszych trzech pozycjach w dyskografii Cretu. Tuż obok singla, na płycie ukryty jest inny odnośnik w dawne czasy, numer Hell's Heaven. To walka tradycji i modernizmu, harmonii z Sadness i komputerowych pozostałości po Voyagerze. Seven Lives oferuje też coś nowego i przyszłościowego, nie tylko dla muzyki tworzonej przez Enigmę. Hip hopowe beaty, orkiestrowe smyki i dramatyczny nastrój jakiego nie można było oczekiwać od A Posteriori można usłyszeć w kompozycji tytułowej, znacznie różniącej się od reszty albumu. Bardzo podoba mi się również zabawa z gitarami (przewodni motyw w Touchness i znakomite elektryczne solo na Fata Morgana), tak jak i ekspresyjny wokal Andru Donaldsa i Michaela Cretu (brawa dla tego pierwszego za odważne wyznania w Distorted Love). Wyżej wymieniona dwójka tworzy parę, która użycza swoich strun głosowych praktycznie na każdej minucie SLMF. I to też jest swego rodzaju innowacja. Siódmy krążek Enigmy to prawdopodobnie jej najbardziej uwokalniony album.
Przez prawie 50 minut towarzyszy nam dodatkowo kilka wokalistek (nie ma wśród nich już Sandry i Ruth Ann) m.in. 13 letnia córka głównego bohatera tej recenzji. Cały zabieg zmiany kadry spowodował, że zmysłowość została zastąpiona ekspresyjnością (The Language Of Sound). Kto na siłę chce szukać tej pierwszej niestety musi pogodzić się z faktem, że najbardziej uwodzicielsko zabrzmi...paskudnie sztuczny sampel kobiecego głosu w Je T'aime Till My Dying Day. Ten utwór jest ponadto przejściem w bardziej wymyte z pomysłu zakątki SLMF - i tak już jest niestety do końca.
Na co tu jeszcze ponarzekać?....Brakuje mi motywów czysto instrumentalnych (nie licząc Encounters czyli intra zawierającego w sobie elementy i sample z poprzednich krążków - to taka tradycja) oraz kilku utworów w szybszym tempie. Czuję się również trochę oszukany, bo SLMF nie okazał się wcale płytą wybitnie otwartą na dźwięki świata. Jest dosyć typowo i wszelkich związków z kulturą światową należy dopatrywać się jedynie w francuskojęzycznych tytułach dwóch kompozycji.

Sympatyków ta płyta nie zawiedzie, natomiast nie przekonanych, wciąż będzie dręczyć swoim stoickim spokojem i niemożliwą do przełamania barierą, która nie pozwala wpleść do muzyki projektu nut, klarownie ułatwiających jej słuchanie i odbiór. W moim skromnym przekonaniu fani Enigmy odbierają muzykę trochę inaczej (mają swoją subkulturę odczuć) i to właśnie oni będą jedynymi adresatami tego krążka. Dołączy do nich tylko ten kto potrafi się skupić i czasem stawia emocje ponad całą tą muzyczną mozaikę. Ja stoję gdzieś pośrodku.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zgodzę się z Przedmówcą. Towarzyszyłem w podróżach po pięcioliniach Michela od początku istnienia formacji Enigma. Ten album, to coś, co stworzono z gruzów na solidnym murze. kompozycja La Puerta Del Cielo, na pierwszy odsłuch zabrzmiała mi strasznym asynchronem. Do tej pory mnie intryguje, czy to było zamierzone, czy tylko staruszek Michel po prostu się starzeje i niczym Beethoven komponuje swoje dzieła mimo postępującej głuchoty.
Mój odbiór jest pozytywny. Trzeba tą muzykę po prostu kilkukrotnie przesłuchać, i wydobyć każdą nutę, która nie jest przypadkowa.

Anonimowy pisze...

Enigma się nie zmienia? To by oznaczało, ze w kółko nagrywa Principles of Lust, co jest brednią. Nie zmienia sie jedynie schemat wstępów i zakończeń oraz patent na wgrywanie motywów z twórczości innych wykonawców. Tylko co w tym złego? Cretu się powtarza? A Oldfield i Vangelis się nie powtarzają? Seven Lives Many Faces prezentuje ten sam poziom, co trzy pierwsze albumy Enigmy. Ja daję pięc gwiazdek, bo tygodniami nie mogłem się oderwac jak się dorwałem. Dziś po 6 latach dorwałem sie znowu, bo sobie popiłem i nie zestarzalo się to ani o jedną minutę.
Paweł M

Monika Zawadzka pisze...

Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !