środa, 8 października 2008

Keane - Perfect Symmetry - 2008










01. Spirraling
02. The Lovers Are Losing
03. Better Than This
04. You Haven't Told Me Anything
05. Perfect Symmetry
06. You Don't See Me
07. Again & Again
08. Playing Along
09. Pretend That You're Alone
10. Black Burning Heart
11. Love Is The End

Niech nie zmyli nikogo tytuł płyty. Jedna jedyna perfekcyjna rzecz jaką Keane opanowało w ciągu ostatnich dwóch lat to wyciąganie wniosków. Pod presją mediów zrezygnowali oni ze swojej koronnej konkurencji (piano rock) i spróbowali zmusić swoich fanów do pójścia na parkiet. Under The Iron Sea wbrew wielu opiniom był albumem dobrym, który mógł być niezłym wyznacznikiem dalszej kariery Keane i solidnym fundamentem ich nowego brzmienia. Do dziś pamiętam jak narzekałem na zbyt gładkie i grzeczne nuty poprzednika Perfect Symmetry. Szansa na zmianę była. Końcówka roku 2008 pokazała jednak, że dostałem od Keane ''kosza'', a piano rock traci powoli swojego czołowego przedstawiciela.

Berlin czy Paryż to idealne miejsce dla tak feelingowej grupy jak Keane. Na kilka miesięcy przed premierą można było wręcz śmiało przewidzieć co wydarzy się na Perfect Symmetry, tym bardziej, że członkowie nie za chętnie udzielali wywiadów w tej sprawie.
Szybko wykreowaną teorie równie szybko zburzyło nagranie Spirraling, wybrane na singiel promujący. Luzackie i radosne granie zostało, zmieniło tylko producenta opakowań. Keane chętnie sięgnęli po syntezatory (zamiast moich wymarzonych gitar), zabawili się różnymi jego gadżetami i stworzyli jeden ze swoich najbardziej skocznych numerów. Szkoda, że to nagranie otwiera album, bo jest jak bomba z opóźnionym zapłonem....zapłonem, który nie wybuchnie już do końca w pełnym tego słowa znaczeniu. Nagrywając płytę ułożoną w bardziej dyskotekowe klocki zespół był zobligowany napisać na nią dobre melodie. Niestety na tym polu zdecydowanie przegrywają z pokrewnymi sobie Coldplay, grupą, która też nie zamierza już być utożsamiana z piano rockiem i udaje jej się to doskonale już za pierwszym podejściem.
Wracając jednak do Perfect Symmetry. Smutno się robi słysząc wymęczone melodie Love Is The End czy Pretend That You're Alone. Chłopcy próbują podratować się też sporą dawką różnych aranżacyjnych smaczków (syntetyczne struny w You Haven't Told Me Anything, full disco w Again & Again), ale koniec końców to tylko pogłębia wrażenie częściowego wypalenia.

Zgodnie z przesłaniem Monthy Pytona, teraz czas na ''bright sides of life''. Walorem tej produkcji jest ostateczne (mam nadzieję) wpisanie Keane do odpowiedniej przedziałki na sklepowych półkach. Nie ma piano rock, jednej z gorszych łatek, jaka mogła przylgnąć do zespołu próbującego w ciekawy sposób przedstawić swoją wizję muzyki popularnej. Keane to grupa popowa, która z rockiem ma naprawdę niewiele wspólnego. Fortepian nadal jest czołowym instrumentem (nagranie tytułowe, Love Is The End), ale na tej płycie uwagę przykuwają wszelkie elektroniczne anomalie. Najbardziej bawi Playing Alone, trochę w stylu U2, rozwija się bardzo powoli i nie wywołuje większego zainteresowania, aż do momentu gdy pojawia się prawdziwa gitara! Linia melodyjna zostaje podwojona, a zadziorna melodia łączy się z proroczym wersem ''I'm going to turn up the volume''. Innym wyraźym momentem jest kompozycja Better Than This, mocno zakorzeniona w klimacie lat 80, z zabawnym piszczącym samplem i trochę....w stylu radośniejszego The Cure. Pozytywne wibracje odczuwam też przy kawałku tytułowym, ogniwie łączącym dwie ostatnie płyty Anglików (takie żywsze A Bad Dream).

Perfect Symmetry jest w porządku, choć z drugiej strony zawodzi na kilku płaszczyznach i ciężko mi jest ją gratyfikować. Najgorsze jest chyba to, że słysząc ją, nie czuję kolorów, chociaż relax jest wszechobecny. Pieprzenie o wyczuwaniu emocji w wokalu, graniu dla czystej radości i pięknym przesłaniu mogę wsadzić między bajki. Myślę, jednak, że dodatkową ''połówkę'' mogę im przyznać za próbę eksperymentowania z muzyką, za zmianę kierunku podróży i za dawkę (mniejszą niż kiedyś, ale zawsze!) naprawdę krzepiących nagrania, głównie usytuowane w pierwszej części albumu - z wyjątkiem wspomnianego Playing Alone.
Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli podążą drogą wytyczoną przez Perfect Symmetry, będąc już bogatszymi o doświadczenia wyniesione z tej płyty, nagrają swoje nowe Under The Iron Sea i nie będę już musiał się odnosić do sentymentów, aby nie skreślać ich na swoim podwórku.

PS - Tom, Richard, Tim, pozdrowienia z szykującej się do jesieni Polski! W takim klimacie brzmicie najlepiej i da się zapomnieć o wszystkich waszych niedociągnięciach.


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Bardzo podobala misie pierwsza ich plyta bo lubie "madre",smutne melodie...Moze tego bylo za duzo ale mnie to nie przeszkadzalo...Teraz wydaje mi sie ze zespol zatracil to co jest najwazniejsze czyli pewna tozsamosc,ktora zostala im "przyklejona" od razu,ale ta plyta przeciez nie byla przypadkiem?! A moze jednak,bo pozniej juz bylo coraz gorzej...swietna recenzja.

Anonimowy pisze...

Niniejszym stwierdzam, że napisanie własnej recenzji o Perfekcyjnej Symetrii mija się z celem;) Podpisuję się obiema rękami pod tekstem - w sferze przynależności gatunkowej, skojarzeń muzycznych w utworach, ogólnego niedosytu.
Chociaż... może napiszę coś, kiedyś. Parę uwag medialno-socjologicznych o twórcach muzyki popularnej się znajdzie. Sumując: zawiedli mnie chłopaki. Ale rzeczywiście, może to tylko małe podknięcie.