środa, 22 października 2008

The Cure - Dream 4:13 - 2008











01 - Underneath The Stars
02 - The Only One
03 - The Reasons Why
04 - Freakshow
05 - Sirensong
06 - The Real Snow White
07 - The Hyngry Ghost
08 - Switch
09 - The Perfect Boy
10 - This. Here And Now. With You
11 - Sleep When I'm Dead
12 - Cream
13 - It's Over

Nie chcę wiedzieć od jak dawna grupa The Cure miała gotowy materiał na następce swojego self-titled albumu. Nie chcę też wiedzieć kiedy dokładnie po raz pierwszy Robert Smith obiecał wydanie Dream 4:13 oraz dlaczego przez ostatnie miesiące pastwił się nad nami w okrutny sposób, i przekładał premierę krążka około trzech raz - jeśli dobrze pamiętam album miał się ukazać (i to tak pewniakiem) pod koniec 2007 roku. Niejako na udobruchanie społeczności,została zorganizowana światowa trasa koncertowa, a następnie w najmniej spodziewanym momencie półki sklepowe zasypał deszcz czterech singli zwiastujących 4:13 Dream. Za kilka dni, kiedy nowa płyta grupy trafi oficjalnie na rynek wielu zapomni o całym tym cyrku i powolnemu podsycaniu atmosfery. Ja jednak gdy słucham ''szczęśliwej trzynastki'' utworów pióra Smitha, zastanawiam się jakie piętno zostało odciśnięte na samej muzyce przez wszystkie te miesiące prawdziwej gorączki, na które żadne ''cure'' nie pomogło.

Dream 4:13 przedstawia obraz dobrej, solidnej płyty, która zrodziła się (jak mniemam) w ogromnych bólach, a ze względu na markę jaką jest firmowana oraz wyżej opisane zdarzenia można uznać za mały niedosyt.
Na pierwszy ogień poszły single. Pisano o nich w różny sposób. Muszę jednak dodać, że przynajmniej jako integralna część albumu spełniły swoją rolę. Przecież trudno było sobie wyobrazić bardziej nierówną płytę niż ta. Freestylowy i napędzany jakimś dziwnym dyskotekowym rytmem Freakshow nie pasował w ogóle do dość sentymentalnego Perfect Boy (mimo dobrych chęci znów nie udało się napisać pozytywnego tekstu), a budzący skojarzenia z High i będący jednocześnie najbardziej radosnym kawałkiem grupy od wielu lat The Only One to trzeci wymiar w porównaniu ze Sleep When I'm Dead. Jednakże Anglicy doskonale ustawili tracklistę zacierając w ten sposób wszystkie anomalie. Ciekawe tylko gdzie podział się tzw. mix 13, którym został owiązany każdy z singli. Na płycie wszystkie cztery wymienione kawałki brzmią identycznie jak te znane nam począwszy od 13 maja z małych płytek. Małe echo słyszalne w albumowej wersji Sleep When I'm Dead chyba nie jest wystarczającym dowodem, więc kiedy nie wiadomo o co chodzi....chodzi o klawisze, przynajmniej w tym wypadku.
Już nie od dziś The Cure gra bez Pana O'Donnella, ale Dream 4:13 jest pierwszym w historii zespołu dużym wydawnictwem bez ''naczelnego plastyka''. Piosenki brzmią teraz zdecydowanie bardziej płasko (Switch, The Hungry Ghost) i czasem są trochę na siłę wypełniane gitarową miazgą (It's Over). Jednym z wyjątków jest najbardziej pogodny w zestawie i jednocześnie najkrótszy Siresong. Wyraźnie słychać w nim nawiązania do okresu Wild Mood Swings, ale i pobrzmiewania delikatniejszej wersji The Smashing Pumpkins. Najpiękniejsze Kjurowe klimaty stara się też przywrócić niepasujący do całości Underneath The Star, otwierający album, ale chyba tylko w celu udanej zmyłki konsumenta. Disintegration to już nie jest, ale idea ta sama. Delikatne gitarowe solo skąpane w deszczu syntezatorów. Dużo muzyki i leniwie ciągnący się wokal. Tak jak za dawnych dobrych lat. Fantastycznie.
Inna wizja przyświeca kończącym płytę Scream i It's Over. Pierwszy z nich rozwija swoją poszarpaną linię melodyczną prowadząc do finału, czyli tytułowego krzyku, po którym następuje jeden wielki kocioł. W takim wypadku It's Over wydaje się być naturalną kontynuacją. Gęste partie gitar, długie intro i pełne przeróżnych dźwięków tło to jakaś nowa stylistyka The Cure. Nie wszystkim ten ''szum'' przypadnie do gustu - mi przypadł. Dobrze, że i miłośników starego dobre gitarowego grania, bez udziwnień, spotka przyjemność poznania najlepszych na płycie The Hungry Ghost (przypominający wesołka Doing The Unstuck), The Reasons Why, a także The Real Snow White, będącym jakby opowieścią o tych wszystkich złamanych obietnicach Roberta Smitha w stosunku do wiernych fanów - ''You know how it is with these promises. Made in the heat of the moment. They're made to be broken one day''.
Brakuje mi jednak w tym wszystkim jakiś wyraźniejszych barw. Muzyka jest ciężka. Mało jest miejsca na improwizacje i grę samych instrumentów. Wszelkie sample poniewierające się w zakątkach utworów tworzą trudny do wyodrębnienia miszmasz, na który w sposób loteryjny mogę mieć lub nie mieć ochoty. Za mało uniwersalności, za mało grawitacji....

Zdaje się, że faktycznie album w swoich najlepszych momentach przypomina czasy Wish. Wycinając kilka mroczniejszych momentów dostalibyśmy taką Ep-kę, która można by podpisać datą 1992 roku. ''Pozazdrościć tylko takich porównań'' - ktoś pomyśli. Nie. Mam wrażenie, że cała otoczka marketingowa wygrała tutaj z muzyką. O Dream 4:13 powiedziano już więcej niż jest tego warta, naprawdę. Ta niezdrowa atmosfera w jakimś stopniu wpłynęła na samą muzykę jak i jej odbiór. Nie jest źle, o nie, tylko uczciwie muszę przyznać, że bawi mnie to najmniej z tych rzeczy wydanych w przeciągu ostatnich 12 lat.
Jak na dobry rockowy zespół jest to pozycja absolutnie satysfakcjonująca, jak na ten zespół już nie. The Cure oczywiście może być tym ''dobrym zespołem'', ale to oznacza rezygnacje z ''wyższych celów'' do jakich byli niegdyś przeznaczeni. Na głębszą refleksję pozwolę sobie gdy przesłucham obiecywany na wiosnę 2009 roku ''mroczny album'' jak zwykło mówić się o piosenkach, które pierwotnie tworzyły nową-podwójną płytę zespołu. A jeśli to będzie kolejna wyssana z palca informacja? Pozostanie żal i wizja kolejnych czterech lat bez muzyki pisanej przez najbardziej chimerycznego wokalistę ostatnich czasów. Nikt tego nie chcę, szczególnie po takiej płycie jak Dream 4:13....- w sumie ona i tak będzie jednym z najlepszych lekarstw na jesienne wieczory w tym roku.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

jak kto chce, płyta dobra i tyle.... the cure to the cure i nic więcej
~jinmir