wtorek, 5 sierpnia 2008

Wrony, Policjanci, Parasole...

Wreszcie długo oczekiwana relacja z The Police znajdzie się na blogu. Udało się odzyskać dyskietkę z zapisem moich przeżyć, która przeleżała dobre kilka dni 130 km od miejsca, z którego piszę te słowa.

Zapraszam do lektury...długiej lektury.

THE POLICE - 26.06.08, Stadion Śląski, Chorzów.

Po czwartkowym koncercie The Police, który odbył się na Stadionie Śląskim słuchałem w Programie 3 Polskiego Radia audycji Piotra Kaczkowskiego, po-koncertowej audycji trzeba dodać. Ludzi dzwonili i dzielili się wrażeniami z wydarzenia, które skończyło się ledwie pół godziny wcześniej. Cieszyli się, że The Police wreszcie zagrali w Polsce, podziwiali perfekcyjne przygotowanie techniczne imprezy, mówili, że nie mogli wymarzyć sobie lepszego setu i chwalili zespól za doskonałą formę, taką samą jak 25 lat temu. Z drugiej strony głosy niezadowolenia. Słaby kontakt z publicznością, mała liczba utworów i w końcu często powtarzane zdanie przy okazji wielu koncertów jakie już się u nas odbyły: brak magii.
Nikt jednak nie wspomniał, że koncert ten przekonał go w 100% do muzyki The Police, która od teraz stanie się ważną częścią jego muzycznego warsztatu, bo zespół na żywo to jest niezapomniane przeżycie, którego nie odda muzyka studyjna. Czemu Piotr Kaczkowski nie usłyszał takich słów? Nie udało mi się dodzwonić...

Bilety z allegro, na kilka dni przed ‘’świętem’’, aby zaoszczędzić kasę – normalka. Robię tak zawsze i dobrze na tym wychodzę. Wykorzystałem dobrodziejstwo pewnego dziennikarza Gazety Wyborczy, nabywając od niego bilety na najlepszy jak się później okazało sektor, numer 31. Cena też atrakcyjna, na dwóch biletach zaoszczędziłem 80zl w stosunku do ich nominalnej ceny.
Tak jak i rok temu przed występem Genesis około 18:00 odwiedziłem kolegę, który mieszka 10 minut drogi od stadionu. Herbatka, ciasto i w drogę.
Przed Śląskim tradycyjnie grupa ‘’koników’’. Desperaci, próbujący opchnąć swoją drogą całkiem dobre bilety na boczne sektory o 50% taniej.
Wkoło atmosfera wielkiego rodzinnego pikniku. Piwko, popcorn, grill – oczywiście 2 razy drożej nić normalnie, bo policyjnie...Policja (ta bardziej tradycyjna) też była. Nie spodziewałem się, że prawdziwe emocję zaczną się już przy bramkach. Kolejka zmniejszała się sukcesywnie w bardzo szybkim tempie. Moja kolej. Pan z ochrony zauważył parasol. Szybko i bez ceregieli – ‘’Proszę skierować się do depozytu’’. Nie protestowałbym zbytnio gdyby nie tabliczka informująca, że tego dnia będę musiał ponieść dodatkowe koszty w wysokości 50zł (co najmniej dwukrotnie przewyższające wartość oddawanego sprzętu). Sytuację za mną podchwycił pewien gość (też z parasolem), który przybył na stadion z liczną rodziną. Już po kilku minutach grupka osób zaczęła dyskusję z ochroniarzami na temat ‘’pieprzonych przepisów’’ i ‘’cholernej paranoi’’.
W tym momencie usłyszałem gromkie brawa dochodzące z płyty. Pojawiło się Counting Crows. Bez wielkiego namysłu przerzuciłem parasol za ogrodzenie z boku z nadzieją, że po koncercie jakoś go wygrzebię.

Counting Crows to nadal słabo mi znany zespół z Ameryki, inspirujący się muzyką R.E..M. czy Crowded House. Zasłynęli swoim debiutanckim krążkiem August And Everything After z 1993 roku, a teraz niedawno na rynku pojawił się ich pierwszy od 5 lat longplay Saturday Nights And Sunday Morning. Właśnie te dwa krążki dane mi było poznać. Gdy pojawiłem się na swoim miejscu zespół już grał. Zasiadłem na krzesełku numer 6. Ku mojemu zadowoleniu okazało się, że scena jest dokładnie na wprost sektora numer 31. Trochę mnie to zdziwiło, że nawet tak zwane VIP-y mają z pewnością minimalnie (ale jednak!) gorszy kąt patrzenia niż ja. Na obiekcie panowała stała migracja. Z jednej strony stopniowo przybyło ludzi, ale można było zauważyć, że wielu czekało tylko i wyłącznie na gwiazdę tego wieczoru, bo co chwila wstawali ze swoich miejsc, szli kupić coś do jedzenia, zapalić papierosa...
Atmosfera była bardzo miła, choć czułem się dość samotnie. Masę pustych miejsc wkoło siebie. Counting Crows w każdym razie już grali. Postawili na repertuar złożony głównie z żywych i w miarę przebojowych kompozycji. Tak jak napisałem – specjalistą od nich nie jestem, ale udało mi się wychwycić kilka znananych mi numerów (1492, Big Yellow Taxi).

Mimo, że Polska publiczność nie okazała szalonych emocji po następujących po numerach to grupa na pewno zasłużyła na duże brawa. Widać było jak wokalistka wkłada cale serce w śpiewanie, a przy okazji tryska pozytywną energią, która zaczęła udzielać się całej grupie. W końcu był to ich historyczny, pierwszy występ w naszym kraju. Mimo, że nie każdy utwór zapamiętałem i nie wszystko poraziło mnie swoim brzmieniem to również z tej części koncertu będę miał bardzo dobre wspomnienia. Jedno małe ''ale'' pojawia się z mojej strony tylko w jednym momencie, szkoda, że być może najważniejszym.
Przyznaję, że czekałem jak pewnie każdy kto zna choć po części Counting Crows na wielki przebój Mr. Jones z 1993 roku. Pojawił się, a jakże, jednak w dość dziwnej wersji z zupełnie inaczej zaśpiewanym refrenem i niestety dość ''przygłuszonymi organami''. Tak się akurat trafiło, że Counting Crows mieli dość średnie nagłośnienie co dało się słyszeć cały czas. Podczas pierwszego utworu było wręcz tragicznie. Na szczęście wszystko zmieniło się już w następnym utworze – w międzyczasie na wysokie wieże, gdzie ustawiony był sprzęt wdrapał się pewien śmiałek i jak sądzę naprawił wszelkie usterki.
Mr. Jones trafiło widocznie na kolejną małą falę zakłóceń. Separacja instrumentów na ledwie przyzwoitym poziomie. Naprawdę byłem zawiedziony, ale to nie wina muzyków, którzy próbowali w tym kawałku zachęcić do śpiewania widzów co im w ostateczności nie wyszło z wyżej wymienionych powodów. Zeszli ze na około 15 minut przed 21:00. W tym czasie organizatorzy zapewnili dobrą zabawę przy dźwiękach Blondie, The Cure, Raconteurs czy Radiohead.
Tuż po ostatnich dźwiękach Here Comes Your Man grupy Pixies z playbacku zaczął być odtwarzany numer wprowadzający do większości koncertów The Police na drugiej części ich Europejskiej Trasy. Podczas Marley-owego Get Up, Stand Up scena była jeszcze pusta, dało się zauważyć przemierzających ją technicznych, ale każdy już wiedział, że koncert się zaczął.

Po chwili zupełnie niespodziewanie cała trójka muzyków (Sting, Summers, Copeland) pojawia się na scenie i nie czekając na brawa, bez zbędnych ukłonów i przywitań od razu zaczęła Message In The Bottle. Takiego openera, tak histerycznie wręcz przyjętego przez publikę nie widziałem ani na The Cure, ani na Genesis. Momentalnie tysiące rąk znalazły się w górze klaszcząc w rytm do dźwięków hitu z płyty Reggata Da Blanc.
Początek piorunujący. Trzeba przyznać, że zarówno ten jak i każdy kolejny numer jaki został zagrany brzmiał fenomenalnie w wersji koncertowej. W porównaniu ze studyjnymi wersjami, koncertówki prezentowały potężniejsze oraz atrakcyjniejsze brzmienie – technika idzie naprzód.
Designerzy, którzy stworzyli scenę postawili na jakość, a nie na wygląd. Miejsce na którym prezentował się tego wieczora zespół nie było w jakimś szczególny sposób wyjątkowe. W zamian za to umożliwiało osobom siedzącym tak jak ja na sektorach komfortowe oglądanie koncertu. Dwa duże ekrany po bokach, plus kolejne dwa ustawione w połowie boiska, umożliwiające podgląd osobom siedzących w najbardziej skrajnych punktach obiektu.
Pośrodku sceny znajdował się jeszcze jeden wielki ekran. A dwie wysokie ściany z multipleksji spełniały rolę miejsca na wszelkiego rodzaju wizualizacje. Podsumowując: 7 ekranów, wszystkie zawsze w użyciu. Ja byłem w tak komfortowej sytuacji, że gdzie bym nie spojrzał wszystko widziałem w perfekcyjnie, jakbym oglądał ‘’żywe DVD’’.

A koncert trwał dalej. Poleciały utwory wypełniające pierwsze krążki grupy: Don’t Stand So Close To Me (oczywiście w oryginalnej wersji, nie tej z 86), Demolition Man czy też Driven To Tears. Wcześniej jednak zespół zaprezentował bardzo żywiołowo przyjęty Hole In My Life, podczas którego przez sektory przetoczyła się tak duża liczba meksykańskich fal ile włosów tego wieczoru było w brodzie Stinga. Trzeba bowiem zaznaczyć, że lider The Police zaprezentował Polskim fanom (ale i nie tylko Polskim, nawet koło mnie siedziała para z Wloch) nowy image, bardzo skrupulatnie pielęgnowany od początku tej odnogi trasy koncertowej. Nie ma co ukrywać, że wokalistka wyglądał w nowym wizerunku bardzo dobrze. Kto by pomyślał, że ma już 56 lat.
Meksykańska fala powtórzyła się jeszcze tylko raz, w kolejnym utworze zagranym po Hole In My Life, ale przy Voices Inside My Head zupełnie zamarła – i tak do końca imprezy.

Słuchacze dzwoniący po koncercie do Minimaxu narzekali trochę na fanów, którzy podobno w małym stopniu angażowali się w koncert. Od razu pragnę napisać, że to kompletna bzdura! (co zresztą powyższe słowa potwierdzają) Miałem miejsce jakie miałem i wszystko widziałem. Lewą stronę, prawą stronę i cały ''parkiet''. Czego jak czego, ale euforii w zachowaniu fanów nie można było nie zauważyć. Kilka razy pokazali, że w tym dniu Stadion Śląski wypełnił się w całości prawdziwymi miłośnikami zespołu. Ja na pewno żadnego ‘’niedzielnego fana’’ nie dostrzegłęm.
Co prawda podczas znakomitych solówek Summersa m.in. właśnie w utworze Voices In My Head publika raczej słuchała niż szalała, ale to chyba zdrowe zachowanie w takich momentach. The Police zagrali tylko 18 numerów tego wieczoru. Przy ponad dwukrotnie większej liczbie piosenek The Cure 19 lutego w Katowicach liczba ta wydawać może się wręcz i śmieszna, ale spółka Sting/Summer/Coppeland w zamian za to zafundowała nam kilka utworów w bardzo długich i rozbudowanych wersjach. W tak zwanej extended version zostały wykonane największe przeboje grupy, które równocześnie najbardziej porwały tego dnia publiczność.

Było niesamowicie urozmaicone Can’t Stand Losing You, które w porównaniu z oryginałem zostało przeciągnięte spokojnie o jakieś 2 minuty, wybrzmiało też przyjęte z hukiem równym Message In The Bottle kultowe Roxxane, podczas którego na całym stadionie (a była już ciemna noc) zrobiło się krwiście-czerwono. Najlepiej tego wieczoru wypadł jednak numer So Lonely, czwarty, trochę mniej znany singiel z pierwszego krążka grupy Outlandos D’ Amour, który z biegiem lat stał się sztandarowym hymnem Policjantow. Mamy w tym wypadku do czynienia z reggae’ową, bardzo rytmiczną zwrotką (jak sam Sting mówi – ‘’Bezczelnie zerżniętą z No Woman, No Cry) i błyskawicznie rozpędzającym się prostym refren, podczas którego stadion ryczał ‘’So lonely, so lonely, so lonely...’’ – i tak w nieskończoność. Znów nie dał o sobie zapomnieć Andy Summer rozwijając swoje gitarowe solo o ładne kilka sekund i co za tym idzie przedłużając całą zabawę – znów ponad 5 minut radości.
The Police to zespól, który na przestrzeni lat, koncertując w każdym prawie zakątku świata sprawił, że grupa nie ma utworów nie znanych, które spływały by po widzach tak jak to miało miejsce z niektórymi piosenkami Counting Crows.

Nie jestem więc wstanie napisać zdania ‘’W tym momencie zespół sięgnął po mniej znany utwór...’’ W zamian za to bez problemu wymienię kolejne hity jakie zostały zaprezentowane tej nocy. Jednym z najlepszych fragmentów widowiska i bardzo wyczekiwanym przeze mnie kawałkiem było Invisible Sun. Ktoś napisał, że to tak jakby Pink Floyd zaczęło grać w stylu Police. Coś w tym jest. Z jednej strony dość chłodna zwrotka, a potem lekko jazzujący refren. Pięknym pomysłem było w momencie grania tego kawałka ukazanie na głównym ekranach twarzy dzieci z różnych części świata. Wszak to utwór skomponowany dla dzieci Belfastu, Belfastu wojennych lat... Im dłużej koncert trwał tym więcej pojawiało się numerów z kultowego albumu Synchronicity z 1983 roku. Jeszcze w podstawowym secie zabrzmiał Wrapped Around Your Fingers (Niesamowity widok gdy Copeland uderza w monstrualny bęben znajdujący się na środku sceny), a na bis zespól zaprezentował King Of Pain oraz oczywiście Every Breath You Take. Brakowało mi utworów tytułowych, zarówno pierwszej jak i drugiej części. Ale Synchronicity z tego co zdążyłem przeczytać w internecie nie pojawiają się na koncertach nie tylko w ramach Europejskiej trasy.

Bisy były dwa. Pierwszy po Can’t Stand Losing You. Publiczność nie przestała bić braw ani na moment, a trzeba przyznać, że przerwa nie trwała przysłowiowe dwie minuty. Zauważyłem w tym momencie coś czego nie dane mi było oglądać podczas poprzednich dwóch wielkich imprez na których byłem. Nikt, ale to nikt nie opuścił swoich miejsc! Nie zauważyłem żadnych odchodzących z trybun czy też wychodzących przez przejścia dla fanów, stojących na murawie osób. Wszyscy pozostali na swoich pozycjach, gotowi na przyjęcie kolejnej dawki pozytywnych wibracji. Myślę, że to doskonale pokazuje to o czym już wcześniej wspomniałem, myślę, że to pokazuje kto był obecny na tym koncercie. I ciekawe co w tym momencie myśleli fani The Cure, podobno jedni z najbardziej zżytych i oddanych.

Na ekranach pojawiła się wizualizacja graficzna płyty Ghost In Machine, a chwilę potem na scenę wrócił Sting kłaniając się 50 tys. obserwatorom.
Zaczęli od Roxxene. Pojawiły się również wspomniane King Of Pain oraz So Lonely. Po tym ostatnim zespół zrobił krótką pauzę. Ja już wiedziałem co się szykuje. Cała trójka pozwoliła na to aby brawa dobiegły końca (co nie było takie oczywiste), pozwoliła na chwilę odpocząć wyeksploatowym do granic wytrzymałości instrumentom. Po chwili z gitary Summersa popłynęły jedna z najpiękniejszych linii melodycznych w historii. Rozpoczęło się Every Breath You Take. To był kolejny magiczny moment tego koncertu. Kolejna chwila kiedy potwierdziła się renoma miłośników The Police. Wszyscy ludzie momentalnie powstali. Na nogach był cały stadion, już nie tylko płyta i okolice. Oczywiście nie byłem wyjątkiem.

Czy może być coś cudowniejszego niż usłyszeć taki numer na żywo. Nie ukrywam, że oprócz So Lonely i Invisible Sun czekałem na tek kawałek najmocniej. Wiedziałem, że go zagrają, choć w porównaniu z innymi setlistami z ostatnich dni zespół przesunął Every Breath You Take na prawie sam koniec. To była doskonała decyzja.
Wykonanie tego klasyka całej muzyki rozrywkowej też było odrobinę inaczej zaaranżowane. Początek bez bębnów, jakby akustyczny. Spodziewałem się, że to taki krótki fragment intro i zaraz ruszy ''pełny'' numer, a jednak szybko wszedł wokal Stinga. Można rzec, że z sekundy na sekundę całość stopniowo się rozkręcała. Na końcu w prezencie cała wyliczanka zaczynająca się od słów ‘’Every’’ została jeszcze raz powtórzona. Owacja. Owacja. Owacja..

The Police znów opuścili scenę, tym razem wyczuwając całą tą magiczną otoczkę i nie chcąc jej przerywać wrócili na nią po kilku sekundach by odegrać już naprawdę ostatni Next To You. Kolejny dynamiczny i przebojowy kawałek z debiutanckiej płyty tria. Fani nie zrezygnowali z pozycji obranej przy poprzednim utworze i również na stojąco spędzili ostatnie chwile koncertu. Teraz już wszystko toczy się jak zwykle błyskawicznie.

Copeland opuszcza swoje miejsca za bębnami i podchodzi do dwójki pozostałych muzyków. Kilka wspólnych ukłonów, ale zero deklaracji, zero słów. Czy to dobrze czy źle? Malkontenci zarzucić pewnie by chcieli, że znów słaby kontakt z publicznością. Ja natomiast potraktuję to w taki sposób, że zespół nie powiedział: ''Żegnajcie, to był nasz pierwszy i ostatni koncert tutaj''. Światła się zapalają i stadion powoli zaczyna pustoszeć. W tym momencie mógłbym skończyć, ale może niektórych zainteresuje afera parasolowa.


Odszukałem miejsce w którym jak mi się wydawało dobrze schowałem parasol. Niestety. Nic nie znalazłem. W zamian za to zupełnie przypadkowo ekhm....dostał się w moje ręce bardzo elegancki i nowoczesny model z kilkoma bajeranckimi przyciskami, które pozwalają regulować różne funkcje parasola jak mniemam. Słowa te piszę siedząc na krótkim urlopie na wsi i nie mam w tej chwili okazji zbyt obrazowo przedstawić tego eksponatu. W każdym razie sądzę, że to kolejna pozytywna rzecz jaka spotkała mnie tego wieczoru, a ponieważ nie miałem z sobą aparatu ani kamery, tylko komórkę na której fotki wychodzą tak jak wychodzą to ten parasol będzie najpiękniejszą pamiątką jaką zachowam po koncercie legendarnej grupy The Police 26 Czerwca 2008 roku.

PS:







Brak komentarzy: