wtorek, 2 grudnia 2008

Merkuriańska rewolucja koncertowa

Mercury Rev - 30.11.08, Art Muza Cafe, Sosnowiec.

30 listopada już nigdy nie będzie taki sam. 30 listopada moje pojęcie o koncercie rockowym przeszło znaczącą transformacje, co wyszło mi tylko na dobre. Wychowany na stadionowych widowiskach, gdzie oprócz oglądania wielkiej gwiazdy (często, grającej z okazji trasy ''last goodbye X time'') ukradkiem podglądałem wszystkie dobrodziejstwa strefy VIP, zostałem nagle rzucony na głęboką wodę zwaną ''klubowym koncertem rockowym''. Mając do wyboru spędzenie wieczoru i ułożenie swojej prywatnej listy przebojów i koncert amerykańskiej formacji Mercury Rev, jednego z prekursorów ''kilku stylów co mnie kręcą'' wybrałem drugi wariant, chociaż fakt zakupienia biletu niecałe 48 godzin przed tym wydarzeniem może nie odzwierciedla najlepiej mojego zaangażowania. Mercury Rev, znane mi z każdej pozycji występującej w dyskografii, z wiecznym tytułem grupy ''dwóch płyt'', w cenie 30 zł wydawało się naprawdę kuszącą ofertą. W końcu miałem też okazję poznać słynny w ''środowisku'' klub Art Muza Cafe, gdzie za segmentem kawiarnia-galeria znajdował się całkiem spory obszar wydzierżawiony na klimatyczną salę koncertową. Moja przygoda zaczyna się od miejsca gdzie znajduje wejście na balkon, w którym to miałem wykupione miejsca. Zaczyna się w tym miejscu, bo przedostanie się przez spowity oparami dymu i zatłoczony hol nie było czymś ani ciekawym, ani specjalnie przyjemnym.

W Art Muza Cafe niegdyś mieściło się kino. Pozostałością po nim jest nie tylko owy balkon, ale i ekran, który teraz służy do wyświetlania wszelkiego rodzaju wizualizacji. I właśnie od takiego pokazu ''slajdów'' rozpoczął się koncert. Z głośników dobiegł głos Elizabeth Fraser. Cocteau Twins? Jak najbardziej. A w tle prezentacja wszystkich grup i artystów mających znaczący wkład
w muzyczną edukację muzyków z Buffalo. Od razu po tym niezwykle miłym openerze (kogo tam nie było! - Cave, My Bloody Valentine, Cocteau Twins, Bowie, Talking Heads...), bez zbędnych ceregieli zaczęła się część główna. Nie ukrywam, że w ''tych'' sprawach moja ciekawość nie zna granic i popsułem sobie już wcześniej zabawę oglądając w internecie przykładową setlistę koncertu sprzed kilku dni, chyba z Birmingham. Pierwszy strzał. Trafiony-zatopiony. Snowflake In A Hot World z najnowszej płyty. Jak się później okazało była to jedyna przewidywalna rzecz tego wieczoru. Nie miałem bowiem dotąd przyjemności uczestniczyć w koncercie grupy, którą mógłbym określij jako koncertową. Ok, może The Police i Genesis robiły show w którym brało udział po kilkanaście tys. zahipnotyzowanych marionetek, ceniących sobie odegranie Every Breath You Take na równi z zainicjowaniem meksykańskiej fali ale ja inaczej odbieram slogan ''formacja koncertowa''- przynajmniej po tej listopadowej nocy.

Snowflake In A Hot World w brawurowy sposób zostało przeciągnięte o dobre 100% swojego tajmingu, wykonane co najmniej dwa razy mocniej i agresywnie. Po prostu miażdżące. Zamiast dream/chamber popowego kolektywu dało się słyszeć potomków jakże uwielbianego przeze mnie nurtu noise rock/shoegaze. Piosenki leciały jedna za drugą, bez wytchnienia, bez chwili odpoczynku. Black Forest, Funny Bird, You're My Queen...jedna wielka suita i improwizacja. Improwizacja, ponieważ struktura prawie wszystkich piosenek uległa znaczącym zmianom aranżacyjnym. Co prawda były to głównie długie i niemiłosierne głośne kaskady gitar, potężnie tłoczona perkusja i noooooooise generowany przez urządzenia elektroniczne, ale to było piękne i z powodzeniem zastąpiło wszystkie subtelniejsze dźwięki, kompletnie schowane pod całym tym ''kotłem''. ''Piękny Hałas''. Przystawali tylko na chwilę. W czasie jednej z najzacniejszych swoich kompozycji Tonite It Shows, z okresu największej popularności (weźmy to w cudzysłów), albumu Deserter's Song. Równie poprawnie i ''albumowo'' zabrzmiał Goddess On A Highway, którego oczywiście zabraknąć nie mogło - pierwszy bis. I może przez tą swoją statyczność i perfekcje nie mogę zaliczyć go do największych highlightsów tego widowiska? Przeboje są by trzymać publikę w pionie, więc wybaczam. Tym bardziej, że liczba osób przybyłych na koncert okazała się zastraszająco mała. Parkiet zapełniony (i to nie ściśle) w jakiś 75%, do tego sporo wolnych krzesełek w moim sektorze.
W dodatku podczas trwania prawie dwu godzinnego setu naliczyłem około 10 osób, które wyszły z sali - prawdopodobnie z powodu hałasu (już poszły rezerwować wizytę u lekarza? - bez jaj, ja byłem następnego dnia, ale tak przy okzazji innekj dolegliwości) i realnej groźby...oślepnięcia.
Wszystko przez techników zajmujących się oświetleniem. Były takie momenty - szczególnie wtedy gdy muzycy pozwalali sobie na długie rozwinięcia poszczególnych numerów i liczne solówki (perkusista genialny!) że oprawa wizualna wyczyniała podobne akrobacje jak dźwięki płynące z instrumentów.

Osobiście czułem się jak odłożony. Otoczony przez światło i dźwięk dobiegające dosłownie ze wszystkich stron. Lepsze niż narkotyk? Nie wiem, było to bardzo surrealistyczne odczucie. Jedna wielka wibracja okraszona dodatkowo niezłym show w wykonaniu wokalisty, który wielokrotnie ''czarował'' swoich towarzyszy, by wydobyć z nich jeszcze siły na nieprzerwane dociskanie swoich ''pociech''. I o ile kontakt z publicznością ograniczył się jedynie do kilku rzuconych na koniec ''thank you'' i ''na zdrowie'' (w tym momencie Grasshoper zanurza się w butelce bliżej nieznanego mi preparatu), to Pan Donahue (jak już wspomniałem) okazał się prawdziwym wulkanem energii - popisowa jaskółka, która miała niejako zakomunikować widzom - ''Skoro ja jestem trzeźwy w tej orgii to dotrzymajcie mi kroku!''. Ten niepowtarzalny klimat, którego nie miałem okazji doświadczyć nigdy wcześniej na stadionowym performansie przykrył trochę największą usterkę jaka pojawiła się w Art Muza Cafe. Nagłośnienie. To samo, które zawsze płatało mi jakiegoś figla, lecz ostatecznie wybrzmiewało całkiem wzorcowo. Tym razem Jonathan Donahue nie miał zbyt wiele pożytku ze swojego mikrofonu. Przez większą część występu był mało słyszalny, można wręcz powiedzieć, że spełniał rolę drugorzędnego dopełnienia w koncercie muzyki instrumentalnej.
Spektakl zakończyli trzema bisami, tak jak przypuszczałem. Wśród nich pojawił się nie tylko Goddes On A Highway, ale i inny hymn zespołu - The Dark Is Rising, naszczęście w tym wypadku najbardziej charakterystyczny element pozostał (orkiestrowe wstawki). Jako ostatni odegrali swój najnowszy singiel - Senses Of Fire. W czasach przed-koncertowych budzący moje wątpliwości co do zaszczytnej roli closer-songa, ale w momencie gdy usłyszałem tę podkręconą wersje.... Nie tylko ja załapałem o co w tym biega. Publiczność, przy tym bardzo energetycznym, prawie tanecznym (!!!) wykonaniu również dała ponieść się fali muzyki i bawiła się delikatnie mówiąc - przednio.

Mercury Rev zaskoczyli mnie pod niejednym względem. Zagrali koncert, który z wyżej wymienionych powodów będę miał w pamięci przez kilka ładnych lat. Koncert-marzenie, (chociaż nie wszystko co MUSIAŁO się pojawić znalazło tego wieczoru miejsce na setliście - ale o tym za chwilę w pewnej bardzo subiektywnej i mało emocjonującej tabelce) jednocześnie najbardziej namacalny show w jakim brałem udział. Zabrakło utworów z pierwszego okresu działalności, z czasów gdy wokalistą był David Baker oraz z płyty See You On The Other Side, pierwszej nagranej po jego odejściu. Oczywiście to dość naturalny zabieg, ale z pewnością te mocniejsze i bardziej rockowe elementy twórczości Amerykanów równie dobrze wypadły by w takiej interpretacji jaką zaserwowano mi tamtego niedzielnego wieczoru. Wahając się nad kupnem biletu nie sądziłem, że kilkanaście godzin po wszystkim, będę układał w myślach kolejny zestaw jaki Mercury Rev odegra przede mną podczas kolejnej wizyty W Polsce. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę jakim byłem szczęściarzem, że zagrali na mojej ziemi. I jeszcze jedno. Anomalii było co nie miara, ale jedno jest pewne. Następnym razem również biorę miejsca siedzące. Chcę by jeszcze raz wbiło mnie w fotel z wrażenia.

A teraz czas na ''słodko-gorzką'' tabelkę prawdy (no nie, tabelka jednak nie wejdzie, shame on you mój blogu)

Play It Again!: Holes, Tides Of The Moon, Dream Of A Young Girl As A Flower
Przewińmy to do przodu: October Sunshine, Black Forest
Ja (nie) wiedziałem, że tak będzie: Tides Of The Moon, Snowflake In A Hot World, Opus 40
Zagubieni: Little Rhymes, Nite & Frog, Empire State

3 komentarze:

Szymon pisze...

Piękna recenzja, czytałem z wielką przyjemnością. Dzięki wielkie!

A mnie niestety nie dane było udać się do Twojego rodzinnego miasta na wczorajszy koncert mojej Ukochanej Artystki...

Pozdrawiam serdecznie. Dąbrowę nawiedzę pewnie najrychlej za jakieś 2-3 tygodnie...

pawelsoja pisze...

Czyżby Anna Maria Jopek ostatnio grała u mnie!!? I ja o tym nie wiedziałem :/ No nie...

Szymon pisze...

Oj, będą bęcki! Oczywiście! Polska trasa koncertowa AMJ zakończyła się 2 grudnia właśnie w Dąbrowie Górniczej w Pałacu Kultury Zagłębia. A wczoraj jeszcze było spotkanie w Katowickim Empiku. Ale tam już udało mi się dotrzeć... telefonicznie :)))) Więcej u mnie na blogu...