poniedziałek, 12 stycznia 2009

Franz Ferdinand - Tonight: Franz Ferdinand - 2009











01 - Ulysses
02 - Turn It On
03 - No You Girls
04 - Send Him Away
05 - Twilight Omens
06 - Bite Hard
07 - What She Came From?
08 - Live Alone
09 - Can't Stop Feeling
10 - Lucid Dreams
11 - Dream Again
12 - Katherine Kiss Me

To nie był tak do końca wieczór Franz Ferdinand, tak jakby mogłaby to sugerować nazwa wymalowana na okładce trzeciej studyjnej płycie Brytyjczyków. Co z tego, jeżeli bilety na występ zarezerwowano już dawno (wydanie albumu zaplanowano na drugą część 2008 roku), a kolejki ustawiały się przed lokalem na długo zanim płyta nabrała dobrze znanych dziś kształtów (cztery lata rynek post-punk revival i indie rock czekał na swoich zbawicieli z Glasgow). Kiedy już wszyscy zgromadzili się pod sceną, zamiast nieprzyzwoicie rozpierdalających refrenów, z głośników poleciało kakofoniczne abecadło elektroniki tylko przykryte z wierzchu bardzo nikła powłoką gitar. Wielu gości wyszło, ktoś krzyknął, że zdradzili, inny poradził korepetycje u samego Briana Eno. A jak ja spędziłem ten wieczór?

Przerywając tą zainspirowaną tytułem opowieść klasy ''B'', muszę przyznać, że z Tonight: Franz Ferdinand faktycznie najlepiej radziłem sobie wieczorową porą. Wynika to pewnie z dość przeciętnie przebojowego wizerunku całości oraz jego nadzwyczaj ciemnego charakteru. Alex Kapranos, który zapowiadał wielkie rewolucje, ostatecznie pozostał jedynie przy pomyśle ''zelektryzowania'' brzmienia co i tak może okazać się dla kilku osób niezwykle wyrachowanym i przyprawiającym o palpitacje serca ruchem. Pod koniec lata 2008 zespół umiescił na soundtracku do gry NFL 09 swój pierwszy premierowy numer - Lucid Dreams - który nie wykazywał większych oznak zmęczenia materiałem z You Could Have It So Much Better. Lucid Dreams kilka tygodni później zostało oficjalne włączone w skład tracklisty nowego albumu. I co? Osobiście przeżyłem i jestem świadkiem jednej z większych transformacji jakie zdarzyły się w ostatnich latach. Z niepozornego barowego numeru powstał prawie ośmiu minutowy (!) monolit z bardzo pokręconym basem, pełnym elektronicznego bulgotu tłem i wariacko jammowaną końcówką - przez cztery ostatnie minuty słychać coś co przypominać mogłoby próbę nagłośnienia przed koncertem gwiazdy electro clash. Skoro wyszedłem z tej próby pozytywnie naładowany to przystąpiłem do dalszego odsłuchu.

Po kolei: Ullysses to pierwszy singiel. Promocja zrobi co do niej należy, ale gdyby Franz Ferdinand był w tym momencie debiutantem wyjętym prosto ze środka wkładki NME, to skazani byliby na otchłanie Uk Singles Chart i ewentualnie playlistę z symbolem C w BBC Radio. Nie znaczy to, że ja tego nie kupuję. Wręcz przeciwnie. Niezły groove przeplata się tu z kolejną dawką tej najeżonej i bardzo kąśliwej palety dźwięków z komputera, a całość podana jest w formule disco z przełomu lat 70/80. Tradycjonaliście z pewnością wymuszą na wytwórni Domino wydanie na 7'' kompozycji Turn It On, która oprócz Katherine Kiss Me (akustyczny rozczulacz na koniec) wydaje się być ostatnim bastionem dawnego stylu kwartetu. Jeszcze inną, acz niewielką grupę, stanowić będą przypadkowi odbiorcy, którzy na przykład będą chcieli zgodnie z zapowiedziami frontmana Szkotów usłyszeć ten kawałek gdzie Paul Thomson wybija na bębnach rytm za pomocą ludzkich kości. Podejrzewam, że nie może być to w pełni akustyczne Katherine Kiss Me (właśnie o nim mówiono w ten sposób), więc stawiam na No You Girls (gdzie motyw całowania pojawia się w sporej dawce). W każdym razie brzmienie ludzkich kości nie jest tak imponujące jak się spodziewałem.
Fajny, mocny beat, bardzo ''gruby'' - ale to wszystko. Do tego momentu jest wręcz bardzo dobrze. Takim highlightsem na miano Walk Away z poprzedniej płyty jest dla mnie Twilight Omens przeszywający mnie co chwilę wybitnie mdłym (w pozytywnym sensie i w stylu retro) wejściem klawiszy i innym chwytem za konsolety, cukierkową grą w głównej ścieżce utworu.
Impet spada wraz z nadejściem Dream Again czy What She Came From (niesłusznie wyniesionego na piedestał przez prasę i uznanego największym osiągnięciem FF w tym momencie swojej kariery). Live Alone obracające się w świecie Soft Cell i równie miękkiego Visage też nie przypadło mi do gustu.

Nie jestem przekonany czy sklasyfikować ten twór jako najgorszą rzecz w historii Franz Ferdinand. Nie chciałbym im wszak psuć opinii. Prawda leży po środku - mam wrażenie, że do niej dotarłem. Mianowicie: Wielki szacunek za przekonanie mnie, że indie rockowa grupa jest w stanie skręcić w (chyba) słusznym kierunku i nie skazywać się z góry na kopiowanie kopii swojej kopii przez następne lata działalności. Korzystając z tego, że wciąż są ikoną (młodą, ale jednak) sceny niezależnej może uchronią kilka tysięcy dzieciaków przed takim stereotypem kariery. Pomysł jest dobry, ale (i tu pojawia się TO ''ale'') wymaga dopracowania i kolejnej/ych płyt utrzymanych w podobnym schemacie. Wydaje się, że najgorsze co Szkoci mogliby teraz zrobić to przepisać najbardziej chwytliwe akordy z pierwszych dwóch płyt i porzucić nowe wyzwania jakie wciąż przed nimi. Co do stracenia ma zespół, który ma już na swoim koncie najważniejszą nagrodę muzyczną na świecie (Mercury Prize Awards), natomiast za sobą dawno pozostawionych nieudaczników z Kaiser Chiefs i Babyshambles? Ja już zaczynam odliczenie do nowej płyty. Tomorrow: Franz Ferdinand.

Brak komentarzy: