sobota, 15 listopada 2008

Robbie Williams - Intensive Care - 2006










01. Ghosts
02. Tripping
03. Make Me Pure
04. Sprea Your Wings
05. Advertising Space
06. Please Don't Die
07. Your Gay Friend
08. Sin, Sin, Sin
09. Random Acts Of Kidness
10. The Trouble With Me
11. A Place To Crash
12. King Of Bloke Bird

Nie mogłem się powstrzymać przed ponownym posłuchaniem Intensive Care, szczególnie, że silny impuls jakim było pierwsze od WIELU miesięcy usłyszenie singla Tripping w radio, dudnił w mojej głowie przez wiele kolejnych godzin. Od razu wróciły obrazy wspaniałego i beztroskiego dzieciństwa, które upływało mi m.in. w lekko sentymentalnych, funkujących, ale i inteligentnie-parkietowych nutach jednego z najważniejszych tanecznych singli swojego czasu. Zgodnie z tytułem dzieła została wtedy roztoczona intensywna opieka nad moją osobą i jej przyszłymi muzycznymi wyborami. Naprawdę. Sam Robbie Williams był gwiazdą niemałego kalibru. Nie tylko na moim podwórku. Ostatnio przyszedł jednak czas rozliczeń z tamtym okresem oraz odpowiedzi na brutalne pytanie ''Jak się trzymasz stary?''.

Nie ukrywam, że moja opinia na temat tego artysty jest jednoznaczna. Robi kasę na pisaniu wiekopomnych radiowych tjunsów, a w okresach bez-nałogowych zdarza mu się
przypomnieć, że nie samym singlem człowiek żyje i potrafił sprezentować osiem czy dziewięć podobnych do siebie poziomem numerów udowadniając, że Take That to była naprawdę trzecia liga. Brytyjczycy mieli w końcu swojego Elvisa. Freedom, Let Me Entertain You, Millennium, Feel...do tego sznura czystego sukcesu śmiało można dopiąć wspomniane Tripping albo Sin Sin Sin. Swoje zrobił - może odejść. Ja jednak wkręcam się głębiej i odnajduje dalsze zasoby bogatego w melodię, pomysł i wdzięk popu stworzonego na potrzeby Intensvive Care. Uwagę zwracam przede wszystkim na taki Advertising Space, to chyba jeden z najważniejszych i najmądrzejszych utworów jakie zdarzyło mu się nagrać.
Powolnie budowany patosowy nastrój, świetne chórki, przysadzista perkusja - ogarnia mnie dochodzące ze wszystkich stron wrażenie zbawienia sceny pop...najlepiej w systemie dźwięku 5.1.
Nie ma też krzty przesady w słowach, że Your Gay Friend, ukształtowany w hołdzie lat 80, mocno zsyntezatorowany jest jedną z bardziej wesołych, wręcz naśmiewczych kompozycji spółki Williams/Duffy. Przez to znacząco różni się od pozostałej spuścizny po Intensive Care. Robbie bowiem lekko wyhamował i skupił się w okresie pracy nad albumem nad kompozycjami rejestrowanymi w składzie: gitara (zwykle akustyk, ale potrafi też soczyście ''przyłożyć'' w Random Acts Of Kidness), fortepian, automat perkusyjny (zwykle dość powolnie nabijający kolejne dźwięki). Czasem to odejście od rozpoznawalnego wcześniej stylu powoduje jednak gorsze efekty (nazbyt wyniosłe Ghost czy zupełnie pozbawione ikry Please Don't Die), ale jedno trzeba przyznać. Jak na płytę nagrywaną głównie w sypialni domu w Hollywood jest to pozycja całkiem dobra.

''Mam się całkiem dobrze, i nie musisz pytać więcej'' - To jasna odpowiedź do pytania jakie postawiłem w pierwszym akapicie. Po tych kilku latach przerwy, Intensive Care nie zaskoczyło mnie praktycznie niczym nowym. Ok, jednak jedna rzecz. To The Trouble With Me. Pachnący starym Coldplay zmieszanym z Jamesem Morrisonem. Kiedyś słodko do omdlenia, dziś już całkiem przyzwoicie z bardzo charakterystycznym wielogłosem w ''moście''. Intensive Care jest dobry do popołudniowej kawy, dobry na słuchawki w czasie spaceru itp. Płyta spełniające wymogi mojej surowej krytyki, niknąca równocześnie w przestrzeni sklepowej wśród sobie podobnym pozycjom. Ironizując, trzeba było w pełni zaufać swoim przeczuciem i zostawić ten krążek w spokoju na co najmniej pięć kolejnych lat i dopiero wtedy podejść do jego ponownego przesłuchania. Czy to dobrze, że Intensive Care zalicza się do tych wydawnictw, które jeśli nawet oczarowują to nie potrafią z siebie wykrzesać za każdym kolejnym odsłuchem nowych pokładów zaskoczenia i uniemożliwiają dalszą interpretacje samych siebie? Nie odpowiem na to w tej chwili, ale się zastanowię i pofilozofuję przy okazji recenzowania kolejnej płyty z tej samej półki. A jaki jest z tego wszystkiego morał? Trzeba było założyć bloga trzy lata wcześniej!


Brak komentarzy: