niedziela, 29 marca 2009

Depeche Mode - Sounds Of The Universe - 2009










01 - In Chains
02 - Hole To Feed
03 - Wrong
04 - Fragile Tension
05 - Little Soul
06 - In Sympathy
07 - Peace
08 - Come Back
09 - Spacewalker
10 - Perfect
11 - Miles Away-The Truth Is
12 - Jezebel
13 - Corrupt

''Ladies and Gentleman, we're floating in space'' - taki komunikat rozpoczyna pamiętny krążek projektu Spiritualized, gdzie Jason Pierce zabiera słuchaczy na międzygalaktyczny spacer po do tej pory niezbadanych obszarach space-rockowej przestrzeni. Dwanaście lat później, zasłużona w dziejach muzyki rozrywkowej formacja Depeche Mode, postanawia zorganizować taki spacer na własny rachunek, wcielając się w rolę przewodnika, a swój najnowszy longplay podpisać słowami ''mały krok dla kompozytora, wielki dla muzyki''. Sounds Of The Universe pokazuje nieco inne oblicze niż można się tego było spodziewać po dość depresyjnym i zróżnicowanym melodyjnie Playing The Angel. Otwiera furtkę, którą tym razem będzie dane przejść bezboleśnie prawdopodobnie tylko fanom tria z Basildon.

W przypadku Depeche Mode takie sformułowanie może zabrzmieć nieco dziwnie, ale Sounds Of The Universe wykazuje wyraźne oznaki podszycia się pod trend powrotu do lat 80-tych, jaki panuje teraz prawie na każdym polu - nie tylko muzyki rozrywkowej.
Czemu ma to brzmieć niby tak osobliwie? Muzycy przyzwyczaili nas bowiem, że pomimo długich przerw między nagrywaniem poszczególnych krążków zawsze znajdą sposób, aby każda kolejna recenzja nowej płyty zawierała stwierdzenia hołdujące ich ponad przeciętnym zdolnością wizjonerskiego kreowania muzyki elektronicznej. Zawsze byli doskonałymi nauczycielami dla setek grup marzących by w przyszłości znaczyć tyle samo dla DJ-ów i ich płyt winylowych co marka Depeche Mode. Nie dziwi więc chęć zmiany podejścia do warsztatu i dość znaczące różnice w przygotowaniach Sounds Of The Universe w porównaniu z poprzednim materiałem. Razem z zaufanym producentem (Ben Hiller) zamknęli się w studio w Santa Barbara, otoczeni niezliczoną ilością pradawnych instrumentów analogowych. Skutkiem tego Martin Gore, David Gahan i Andy Fletcher postanowili wykreować coś, co wykracza poza nasz ziemski świat. Jaka jest więc ich wizja muzyki panującej ''tam'', wysoko nad nami?

Najpierw jest prosty, ale jednocześnie niezwykle kakofoniczny dźwięk rozpoczynający na wpół blues-elektroniczne In Chains, następnie to długie intro przeradza się w potomka - w prostej linii - najbardziej szanowanych przeze mnie fragmentów twórczości zespołu, czyli utworów z czasów krążka Songs Of Faith And Devotion (przestrzenność Higher Love i dynamiczny rozwój w stylu In Your Room). Pierwszy sygnał nadany. Zanim nadejdzie odpowiedź zwrotna, trochę bardziej klasycznych ''Depeszów''. Mocny singiel Wrong to właśnie ta przygnębiająca piosenka, której nie może zabraknąć na żadnym albumie zespołu. Wyrazisty tekst, w którym fraza ''wrong'' powtarzana jest w każdej linijce (!), naniesiony został na niezwykle kąśliwy i surowy motyw kojarzący się z czasami płyty Construction Time Again. Podobnie wyraziste i ostre sekwencje występują tu w większej ilości, dając do zrozumienia, że zespół z pewnością przypomniał sobie o swoich dawnych dokonaniach, ponownie przesłuchał starsze płyty i specjalnie nie starał się wygładzić brzmienia Sounds Of The Universe. Produkcja stwarza wrażenie chaotycznej, trochę bezbarwnej i przeprowadzonej w kilka godzin Podejrzewam, że jest to zabieg celowy, doskonale słyszalny w najbardziej old-schoolowym fragmencie krążka, głębokim masażu bębenków usznych nazwanym Peace. Skomplikowany rytmicznie, wykorzystujący dawne pomysły (znów kłaniają się pierwsze trzy krążki grupy) i zaskakujący słodkim, synthpopowym refrenem. Łezka kręci się w oku starego fana. Podobna sytuacja powinna mieć miejsce przy utworze Jezebel - jedynym ozdobionym w pełni głosem Martina Gore'a - ale niestety łamiąca serce ballada staje się najsłabszym ogniwem Sounds Of The Universe. Podkład przypominający rumbę, nieznośne buczenie z prawego kanału i spora rozwlekłość, wystarczają aby z niedowierzaniem stwierdzić, że płyta Depeche Mode pozbawiona jest dobrego wyciskacza łez. W tym układzie wiele rzeczy spada na barki Davida Gahana, który mimo upływy lat ze swojej roli wychodzi prawie bezbłędnie, aczkolwiek żal trochę przetworzonego wokalu w jednym z bardziej nośnych na płycie Perfect.

Ale twórca solowej płyty Hourglass zaskakuje również jako kompozytor. Co prawda motoryczne Hole To Feed i pozostawiające w ustach smak płyty Exciter, Come Back mogłyby być najjaśniejszymi punktami jego prywatnych dokonań, to trzeci utwór wywodzący się spod jego pióra (Miles Aways-The Truth Is) zapowiada się na jeden z bardziej drapieżnych numerów w karierze Brytyjczyków i zarazem kolejny sygnał puszczony w przestrzeń wszechświata. Pełen niedostrojonych dźwięków, pisków i naleciałości stylu lo-fi pokazuje Gahana jako eksperymentatora bez zahamowań. Prawie godzinny longplay wieńczy wyjęty prosto z czeluści Violotora, Corrupt, gdzie wokalista wciela się w śpiewającego niezwykle szyderczym głosem osobnika-manipulatora, bawiącego się swoją ofiarą jak laleczką voodoo: ''Mógłbym cię zepsuć, to byłoby wstrętne. Mogliby cię uśpić, ale leki nic by nie dały''.

Sounds Of The Universe to nie jest łatwa płyta. Przecież nikt nie napisał, że dźwięki wszechświata to prosta struktura oparta na muzyce tworzonej w metrum 4/4. Nawet w momencie gdy zdaje nam się słyszeć znajome dźwięki (szczególnie te podobno do występujących na płytach Exciter i Ultra) to i tak każda sekunda Sounds Of The Universe jest zakodowana w sobie tylko znany sposób, żeby rozgryźć ten mechanizm potrzeba kilku chwil skupienia. Początki z dwunastym studyjnym dziełem Depeche Mode bywają więc trudne, a album może wydać się niezrozumiały. Nie ma tu prawie żadnej kompozycji, która mogłaby przyciągnąć do siebie mniej wyrobionego słuchacza - chociaż oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły, jednym z nich jest wspomniany wyżej Wrong i w 100% przypominające czasu krążka Ultra, rozbujane Litte Soul. Trójka ''panów w czerni'' ma już swoje lata. W ich nowej muzyce jest wiele zgrzytów, potknięć, spory dysonans i rozedrganie. Używają zakurzonego sprzętu, w którym zardzewiałe śrubki z trudem trzymają się swojego miejsca. Gitar prawie nie ma. To niezwykle, że udział tego instrumentu ograniczył się do niezbędnego minimum – głównie w fantastycznym ''pnącym się'' riffie we Fragile Tension. Czyżby struny też popękały? To zabawne, ale świadomie doczepiając sobie łatkę ''retro'' nagrali płytę być może i opatrzoną etykietą ''for fans only'', ale wnoszącą wiele - paradoksalnie - świeżości na coraz bardziej pogrążający się w minimalizmie rynek ''muzyki zasilanej prądem''. I odpowiedzmy sobie szczerze na jeszcze jedno pytanie. Kto inny zafunduje nam podróż w kosmos?


6 komentarzy:

Daniel Kaszuba pisze...

Nieudana próba obronienia słabego albumu!Ale ok,do premiery około miesiąca więc może się przekonam.

pawelsoja pisze...

Hahaha, a czemuż to nieudana :D?

Daniel Kaszuba pisze...

Zawsze piszę,to co myślę w danej chwili.Po 2 dniach dostrzegam w tym albumie wiele dobrego!I dziś już bym tak radykalnie się nie wypowiedział.W dniu premiery będę na "Tak":)

Anonimowy pisze...

Muzyka nie dla MTV... Coś pięknego ten album. To co zrobią z nim na wersje koncertowe to będzie Miód i Cukier !

Anonimowy pisze...

Nowy album DM nie można oceniać po pierwszym przesłuchaniu. Wwszem "Wrong" jest zdecydowanie najlepszą piosenką na tym albumie ale w innnych trzeba się rozsmakować. Z niecierpliwością czekam na ich koncert w Warszawie. Szkoda, że moja druga połówka nie docenia DM tak jak ja. Pozdarwiam wszystkich fanów!!Natalia

Anonimowy pisze...

Mnie ten album BARDZO rozczarował, jak wszystkie ich produkcje po odejściu Wildera. SOTU jest po prostu nijaki, bardzo źle brzmi a utwory robią wrażenie tworzonych na siłę