wtorek, 14 kwietnia 2009

Doves - Kingdom Of Rust - 2009











01 - Jetstream
02 - Kigdom Of Rust
03 - The Outsiders
04 - Winter Hill
05 - 10:03
06 - The Greatest Denier
07 - Birds Flew Backwards
08 - Spellbound
09 - Compulsion
10 - House Of Mirrors
11 - Lifelines


Zmęczony ostatnimi czasy muzyką szczycącą się etykietą alternatywnej tudzież indie-rockowej, próbowałem odseparować się od takich dźwięków i przerzucić się na pewien czas w strefę początków grania klubowego, gdzie królował Orbital czy też Underworld. Swoje plany musiałem jednak przełożyć w czasie, bo szóstego kwietnia na półki sklepowe trafiła nowa płyta jednej z najlepszych obecnie na rynku marek alternatywnego rocka, kwartetu Doves. Krążek ''Kingdom Of Rust'' to czwarta studyjna płyta Anglików i drugi poważniejszy oddech Brytyjskiej alternatywy w tym roku. Pierwszym był oczywiście album ''Tonight: Franz Ferdinand'', ukazujący formację Alexa Kapranosa jako ambitny i pełen pomysłów kwartet, który nie chce stać wiecznie w miejscu i przewodzić grupie post-Beatlesowskich kapel, które patrzą na czytelników z każdym kolejnym pojawieniem się na okładce NME i Q z coraz większym oburzeniem, krytycyzmem i samo uwielbieniem. Doves to jednak inna historia niż ta napisana przez Franz Ferdinand. Inne inspiracje, inna publiczność, inne cele. Zawsze cenieni w węższym gronie, ale mający poparcie krytyki i to tej najsurowszej.

Singlowe Kingdom Of Rust zdaje się znów nie uderzać w mainstream, a raczej w miłośników formacji Elbow dla których ten album został stworzony. Jeśli jesteś fanem kapeli Guya Garveya to pokochasz tą bardziej agresywną i głośną wersję ''The Seldom Seen Kid''. Oprócz singlowego nagrania, pod panowanie muzyki zdobywców nagrody Mercury Prize Award 2008 spokojnie można by oddać ''Spellbound'' - przepiękną, kolorową balladę z charakterystycznym orkiestrowym aranżem - albo miniaturowe ''Birds Flew Backwards''. Podobieństw jest więcej, ale tak naprawdę najprzyjemniej zasłuchać się w muzyce nie bojącej się eksperymentu i awangardy. Zanim uda dotrzeć się do sedna tej płyty, warto sprawdzić na ile jest w niej oklepanych standardów, ale ile nowatorskiej inżynierii. Mając do czynienia z ''Kigdom Of Rust'' uświadomiłem sobie, iż nie jestem w stanie dobrze przewidzieć tego co wydarzy się w każdej kolejnej sekundzie, która upływa i przynosi to zaskakujące i wzmagające dalsze zainteresowania płytą brzmienie. To z pewnością jest duży plus. ''Marność nad marnościami, a wszystko marność'' - tej sentencji przecież nie tak trudno uniknąć w ostatnich akapitach podsumowujących sporo nowych wydawnictw. ''Kingdom Of Rust'' słuchałem z niewymuszoną przyjemnością, wszystkie dźwięki wydawały się być napisane specjalnie pode mnie. Doves najwyraźniej korzystają z tej samej ''emocjonalnej furtki'', którą w/w Elbow zaskarbił sobie moje uznanie. Emocje na ich nowym krążku są najważniejsze. Teksty traktują przeszłości, cierpieniu powodowanym czekaniem, trudnych wyborach....niezwykle brytyjskie. Od strony muzycznej mamy charakterystyczny, ''zużyty'' wokal, dużo akustycznego podkładu i brak ograniczeń w sferze produkcyjnej. ''The Outsiders'' na przykład, wyciąga wnioski z muzyki jaką Radiohead tworzyło w czasach ''Kid A'' i ''Amnesiac'' i nadaje jej nieco ludzkiej twarzy. Nie wątpie również w wylansowanie z płyty kilku znakomitych przebojów. Jak ulał pasuje do tej roli niezwykle popowe ''Winter Hill'' czy spojone solidnymi wiązaniami gitary elektrycznej ''The Greatest Denier''. Pomysły i zmysł komponowania liderów formacji Doves najlepiej chyba wyraża ''10:03'' składający się z dwóch odmiennych części. W pierwszej nawiązujące do tradycji ''nadmuchanej'' rockowej suity, zaśpiewanej w klasyczny, zmanierowany sposób, a kończy się odjechaną improwizacją z niesamowicie poszarpanym rytmem, nabierając jednocześnie rozmachu, który można by zarzucić tym bardziej lotnym numerom z płyt The Verve. Właśnie. Czy nie za dużo tu tych elementów zaczerpniętych od innych? Anglicy zaliczani są do nurtu niejakiego post-proga i nie mają teoretyczne dużej konkurencji, ale problem w tym, że w swojej lidzie są swego rodzaju beniaminkiem. Tworząc nawet tak wydawałoby się wizjonerskie próby podejścia do tematu jak otwierające płytę ''Jetstream'' (hołd dla Vangelisa i Kraftwerk), zdają sobie chyba sprawę, że ta sama tonacja i napędzający utwór, powoli rozwijający się beat (w klimatach New Order) został już opatentowany przez...tak, Radiohead. Zespół Thoma Yorke'a stał się zarówno największym bóstwem i wyrocznią na rynku niezależnej muzyki, ale i przekleństwem wielu grup, które pięć minut po napisaniu swojego życiowego kawałka pędzą do swojego sprzętu by odsłuchać ''Ok Computer'' a po chwili ze złością kasują wszystkie pliki z tym albumem...swoją drogą i tak mają jego kopie na Cd i winylu. Kto jednak ma prawo wypominać Doves te zapatrzenia, skoro muzyka krzepi?


W każdej domowej płytotece są działa, które wyprzedziły swoją epokę, epokę która nadeszła dopiero teraz, a ''Kingdom Of Rust'' to klasyczny i sztandarowy jej przedstawiciel. Jest na czasie i będę bronił go zagorzale. Ne mam zamiaru prawić nad grupą braci Williams ostatecznych sądów, natomiast potraktowanie ''Kingdom Of Rust'' trochę w roli wielkiej repryzy tego co od ponad dziesięciu lat serwuje nam nowoczesny, inteligentny rock jest jak najbardziej zrozumiałe. Oczywiście w tym szaleńczym wyścigu każdy wyrwie swój kęs, każdy dorzuci swoje kawałki, tak odrębne od reszty - w nawiązaniu do Doves, mam na myśli totalnie psychodeliczny, zagrany z bluesowym pazurem ''House Of Mirrors'' - ale czy to wystarczy do podzielenia się główną nagrodą? Jeśli Doves nie dadzą się ''wyprostować'' i kontynuuje tą jednocześnie ''dyplomatyczną'' i zawiłą drogę po której porusza się nagrywając nowe płyty, to jestem w stanie im odstąpić swoją część podziału.



Brak komentarzy: