środa, 18 czerwca 2008

Nick Cave & The Bad Seeds - Dig, Lazarus, Dig - 2008











01. Dig, Lazarus, Dig!!!

02. Today's Lesson
03. Moonland

04. Night Of The Lotus Eaters

05. Albert Goes West

06. We Call Upon The Author
07. Hold On To Yourself
08. Lie Down Here (& Be My Girl)

09. Jesus Of The Moon

10. Midnight Man
11. More News From Nowhere

Nick Cave przez ostatnie lata próbował oszukać swoich słuchaczy...ok., to za mocne słowa. Nie ukrywajmy jednak, że muzykę, która z płyty na płytę traciła swoją agresywność i moc (tak, gdzieś od genialnego Let Love In z 94 roku) próbował ratować i ratował znakomitymi tekstami. Nick Cave to przecież równie doskonały poeta co grajek. Jego teksty często są niezrozumiałe dla samych kompanów anglojęzycznych, zasób słów i słowotwórstwo jakim posługuje się w lirykach jest zadziwiające. Ale przecież nie to jest w muzyce najważniejszej. Oczywiście zdarzyło się od 94, że Nick Cave & The Bad Seeds nagrali wiele świetnych piosenek, ale nigdy nie było to zawarte na jednej płycie, która cieszyłaby od początku do końca. Absolutnie cieszyła. Nie wiem czy Nick wydał już tomik ze swoimi wierszami, ale już za kilka dni wydaje razem ze swoim macierzystym zespołem swój 14 studyjny album, gdzie wreszcie muzyka zaczęła dorównywać, a nawet przeganiać cudowne teksty barda z Australii.

''Zakop się Łazarzu, zakop się!'' – tak zaczyna się Dig, Lazarus, Dig!!!. Nagranie tytułowe to chyba najbardziej żywy i energiczny numer....a zaryzykuję i napiszę, że w całej karierze grupy. Rytmiczny bas, szalejące gitary i nastrój iście funkowy. Do tego chóralny refren – jeden z najbardziej chwytliwych w karierze zespołu...solo pełne bólu, krzyków rozpaczy i jazgotu. Brzmi bardziej jak Grinderman, nieprawdaż? Wszak zespół zapowiadał, że nowe dzieło będzie w pewnym stopniu (po wysłuchaniu płyty można stwierdzić, że większym..) zbliżone do garażowego projektu jakim był i jest Grinderman. W poszukiwaniu dalszych śladów ''zespołu z małpą na przedzie'' przeskakuję na track numer dwa i z radością krzyczę: Nie rzucili słów na wiatr!. Today’s Lesson to kolejny szybki numer, pełen drugoplanowych dźwięków, co prawda akustyczny, ale posiadający nie mniejszą moc jak poprzednik. Znów świetny refren i cudowne organy w tle. Ale czy mogło być inaczej? Już na kilka dobrych tygodni przed wyciekiem całej płyty do internetu znałem trzy utwory, które absolutnie mnie powaliły i zapowiadały jeden z najlepszych krążków tego roku. Jednym z nich jest przejmujący, pełen mroku i traktujący o potwornej katastrofie (którą Nick każe nam samemu stworzyć do końca) Night Of The Lotus Eaters. O ile poprzednimi numerami Nick mógłby podbijać każdą listę przebojów to tym co najwyżej może zgarnąć pierwsze miejsce na liście z najlepszymi basowymi motywami. Od samego początku towarzyszy mi niezwykle prosty, ale i hipnotyczny bas Warrena Ellisa. Znów w oddali słychać złowieszcze szumy i dźwięk jakby eksplodujących bomb. Na prawie 5 minut Dig, Lazarus, Dig!!! zamienia się w psychodeliczną zabawę z najciemniejszymi zakątkami muzyki. A to wszystko tylko po to by obudził mnie z tego transu Albert, który wyrusza na zachód....nawet Nick Cave przyznam w wywiadach, że nie wie nic o tym numerze. Dobrze tak napisać utwór i nie mieć go na sumieniu jakby coś nie poszło, nie? Czy frontman grupy odnosi się tak do tego numeru bo jest najsłabszy na albumie? Osobiście uważam, że faktycznie razem z We Call Upon The Author (który następuje zaraz za nim i charakteryzuje się dziwnym elektronicznym podwójnym mostem) tworzy taką dwójkę do odstrzału, ale chórki (takie typowe lata 60 przychodzą na myśl) dodają mu uroku. Też materiał na singiel.

Łazarz jednak swoje najwspanialsze momenty kryje w swojej drugiej części. Hold On To Yourself opowiadający o okłamywaniu samego siebie przypomina klimatem dawniejsze projekty sygnowane nazwą Cave & Bad Seeds. Dość spokojna linia melodyczna, ozdobiona kakofonicznymi smykami, ledwo co wychylającymi spoza cudownego basu i organami dochodzącymi w refrenie. Ah ten dobry-stary Warren Ellis i jego bas. Wszystkie te dźwięki, które podczas słuchania Łazarza dochodzą do moich uszów to prawdziwe arcydzieło.Kulminacyjny moment płyty nadchodzi właśnie po tym długim i dającym do myślenia kawałku (heh, a jaki kawałek Cave’a nie daje do myślenia?) Lie Down Here (& Be My Girl) to w skrócie: sex, jazgot gitar, power i wreszcie tak długo oczekiwane pianino. Pianino, które było czymś tak oczywistym w dawnych produkcjach grupy dopiero tutaj, w ósmym numerze na płycie gra znaczącą rolę grając cudowny w swojej prostocie motyw. A wszystko na tle potwornych i demonicznych gitar elektrycznych, które co chwila przelatują przed moimi oczyma. Gitara prowadząca to jednak znów akustyk, też rozpędzony i układający świetną melodią pod którą idealnie wpasowuje się głos Cave’a. Jak sam tytuł może już sugerować jest to rzecz mocno erotyczna. Znów chóralny refren całej ekipy i istny krwotok słów...Najbardziej agresywna, niespodziewanie wyłaniająca się rzecz z tej płyty. Mój murowany faworyt, świetny numer na singla, którym z powodu tekstu może nigdy nie zostać i jedna z najlepszych piosenek ostatnich tygodni...miesięcy także. Syntezator to rzecz, która też często nie jest używana przez Nicka i jego złe ziarna. Tym razem jednak to właśnie ten instrument tworzy nastrój w Midning Man. Kolejny numer, który na początku nie wydaje się być tak demoniczny jak w rzeczywistości i kolejny gdzie muzyka cieszy mnie swoimi różnymi odcieniami, jest żywa i pełna niespodzianek. Tak jest prawie w każdym numerze. Na szczęście głowa nie boli, jak w niektórych tego typu zabiegach....a nawet nie wiecie jak fajnie rozbierać takie utwory na czynniki pierwsze. Raz wsłuchuje się tylko w dzwonki, potem w gitarę, bębny i tak za każdym razem coś innego.
Dig, Lazarus, Dig!!! Jest więc płytą bardzo urozmaiconą, której korzeni i inspiracji należy szukać w latach 60 i 70.
Album spina kawałek More News From Nowhere. Podniosły, znów ''masowo'' wykonany numer o człowieku, który szuka idealnej kobiety. Pikanterii dodają fragmenty w stylu ''Janet is known to make dead men groan''. Czyżby więc nasz bohater już nie żył i nawet z tego sobie nie zdawał sprawy? Tak, to też utwór o przemijaniu. To długi, 8 minutowy i godny tej płyty end track z bardzo przyjemną plumkającą gitarą i biesiadnym refrenem. Może trochę za mało urozmaicony jak na swoje rozmiary, ale z pewnością jeden z najlepszych na płycie.

Wiedziałem, że Nick Cave & The Bad Seeds nagra bardzo dobry album. Teraz pozostaje tylko pytanie czy odważę się w najbliższym czasie dodać jeszcze pół gwiazdki. I tak jest już nieźle. Tytuł płyty roku na razie należy bezapelacyjnie do Łazarza. Jest jeszcze kilka pozycji, które z pewnością mają szanse mu zagrozić, jest też pewnie wiele czarnych płyt (nazwijmy tak muzyczne odpowiedniki czarnych koni) i mam nadzieję, że Nick nie znajdzie się w top 10 płyt 2008 roku, a życzę sobie tylko dlatego, że życzę sobie wysokiej formy zespołów w tym roku. Nie wiem czy to cecha genialnych płyt, ale w przypadku tej wystarczyło mi jedno, dwa przesłuchanie by stwierdzić jak bardzo podoba mi się nowy twór australiczyków. Warto jednak dać sobie kilka szans (szczególnie, jeśli są osoby, których płyta nie oczaruje za pierwszym razem) i przesiąknąć tym albumem od stóp do głowy. Wtedy też odkryję się, że mimo imponujących melodii i aranżacji jak zwykle u podstawy sukcesu leżą proste rozwiązania. I kto by przypuszczał, że Nick Cave tak bardzo nie lubił, a nawet bał się Łazarza i historii o jego wskrzeszeniu. Nagrał na podstawie tych wspomnień album, który dla mnie będzie pięknym wspomnieniem początku 2008 roku.

Brak komentarzy: