czwartek, 19 czerwca 2008

Coldplay - Viva La Vida Or Death And All His Friends - 2008











01. Life In Technicolor
02. Cemeteries Of London
03. Lost!
04. 42
05. Lovers In Japan/Reign Of Love
06. Yes/Chinese Sleep Chant
07. Viva La Vida
08. Violet Hill
09. Strawberry Swing
10. Death And All His Friend/The Escapist

Co do jednego wszyscy (my recenzenci, amatorzy i profesjonaliści) jesteśmy zgodni. Coldplay zamknęło swoją trylogię złożoną z pierwszych trzech studyjnych albumów. Czas najwyższy - chciałoby się rzecz. Mimo ogromnego sukcesu jaki zespołowi zafundował X&Y, Coldplay nie zdobyło uznania bardziej wymagającej publiczności, która wydawała się być ślepa i głucha na ogólnie pozytywne recenzje prasy...tylko kto w 21 wieku ufa 100% magazynom pokroju New Musical Express czy też The Sun? Oprócz nielicznych wyjątków (Talk) X&Y nie posiadało uroku poprzedników, było dość ciężkostrawne, za długie. Konkurencja wyżej wspomnianych pism po raz kolejny operowała argumentami jakoby Coldplay kopiowało U2 czy stało się mocniejszą wersją Keane. Osobiście nie stanąłem po żadnej stronie barykady. X&Y przyjąłem pozytywnie, lecz bez większych zachwytów. Jednak moja neutralna postawa nie przekonała Chrisa Martina i spółki. Przyszedł najwyższy czas na zmianę nawyków. Zmieniło się wiele. Producent. Miejsce (miejsca) nagrywania. Instrumentarium. Jak odbiło się to na najnowszej propozycji kwartetu? Odpowiedź w najbliższych linijkach.

Wydawało się już, że na Viva La Vida Or Death And All His Friend (pozwolę sobie używać skrótu Viva La Vida) poczekamy ładne parę lat. Zaraz po rozdaniu nagród Brit Awards za rok 2005 zespół ogłosił: ''Minie sporo czasu zanim znów usłyszycie nasze nowe piosenki''. Jednak nie minął nawet rok od tamtego wydarzenia, a pracę nad albumem ruszyły w grudniu 2006 roku. Za produkcję wziął się Brian Eno - tak, wiem, ten od U2 i jak się domyślacie pewnie już wtedy pojawiły się pierwsze głosy krytyki - zastępując na tym stanowisku Kena Nelsona, stałego pomocnika Coldplay począwszy od ich debiutu z 2000 roku. W okresie przerwy między nagraniami, gdzieś na początku 2007 kiedy zespół grał małą trasę po Ameryce Południowej (stąd pewnie urozmaicone, lekko egzotyczne brzmienie) i wtedy to nagrywał m.in. w kościołach - ale to chyba każdy wie, bo nie mało o tym pisano... Efekt ukazał się na rynku 12 Czerwca.

Wielu spodziewało się drastycznych zmian co jednak nie do końca okazało się prawdą, ale liczy się utrzymanie na pierwszych stronach gazet, prawda? Life In Technicolor jednak faktycznie zaskakuje. Pierwsze typowe intro w karierze grupy roztacza wokół nas niezwykłą paletę barw i urzeka cudownym akustycznym, pełnym życia i radości motywem. Jednym słowem: Viva La Vida! Bardzo żałuję, że ten kawałek nie został rozwinięty i przeobrażony w pełnowymiarową piosenkę, choćby nawet instrumentalną. Dalej wieje grozą. Coldplay, tacy grzeczni chłopcy, a śpiewają o Londyńskich cmentarzach. Od razu w ucho wpada gitara w stylu flamenco. Marudy wspomną znów coś o cholernym U2, ale mi to nie przeszkadza. To zresztą jedyny budzący w miarę oczywiste skojarzenia z Irlandczykami motyw na tej płycie. Bo weźmy takie Strawberry Swing. Brzmienie rodem z dalekiego wschodu. Słuchając tej odpowiednio przesterowanej gitary mamy wrażenie, że jakiś chiński zespół bardzo dobrze potrafi grać rockową muzykę, a i używa nawet bardzo pro-zachodnich rozwiązań. Inny rodzaj egzotyzmu dostajemy w mocno organowym Lost!. Słysząc ten numer pierwszy pomyślałem, że właśnie takiej muzyki chciałem spróbować. ''Chwiejąca się'' melodia i masa organów (to z tych kościołów pewnie), do tego znakomite gitarowe riffy dodające całości melodyjności. Nie sądzę bym nie znalazł tej kompozycji w ciągu najbliższych miesięcy na półkach z singlami. Lovers In Japan samo prosi się o nadanie jej etykiety ''odmieniec'', ''nowe brzmienia'' albo ''east oriented''. Kolejny pogodny numer - na Viva La Vida nie znajdziecie smętów pokroju Twisted Logic czy Fix You - z brawurową partią fortepianu czyli bardzo typowego instrumentu dla Anglików. To jedna z trzech kompozycji złożonych z dwóch części. Podtytuł brzmi Reign Of Love. Jednak zarówno w wypadku tej części składowej, a także kolejnych Escapist i Chinese Sleep Chant to główny składnik tego tandemu robi lepsze wrażenie. Wśród nich znajduje się zresztą najlepszy na płycie Yes z lekko kakofoniczne brzmiącą partią smyczkową, utrzymane w ''luzackim'' , lekko amerykańskim nastroju (country!!?? - coś tam jakby jest z tego, ale bez obaw, to tylko moja interpretacja) . Oprócz Yes największą moją uwagę przykuła kompozycja 42. Podzielona na trzy niezależne części, przechodzi stopniowo z powolnej ballady w iście elektroniczne i suche brzmienie, by na końcu zaskoczyć bardzo nośnym popowym motywem. I to wszystko w niecałe cztery minuty. Ale to co najbardziej cieszy to fakt, że słychać w tej kompozycji (w drugiej jej części) wpływ Radiohead z okresu Kid A...i nawet trochę mało przekonujący tekst schodzi na daaaaalszy plan. Na tle tych ambitniejszych i teoretycznie mniej przebojowych kompozycji nieźle prezentują się single. Najbardziej drapieżny z całości Violet Hill urzeka swoją zadziornością i mocą, choć to tylko trochę ponad dwie minuty takiej muzyki na poważnie. Słabiej wypada kompozycja tytułowa. Czysto popowa, napełniona po brzegi słodką melodią i zaaranżowana na ujmujące za dobre serce smyki. Podoba się. Owszem, ale chyba jest równocześnie jedna z dwóch najsłabszych na płycie.

Nie napiszę o niczym interesującym jeśli zauważę, że jak zwykle wokół nowej pozycji Coldplay wybuchnie burza zachwytów i niechętnych pomruków. Widać już to w często bardzo skrajnych recenzjach. Lecz osobiście z radością stwierdzam, że Viva La Vida to płyta lepsza niż poprzedniczka, bardziej spójna, ciepła, kolorowa, lecz co dość nietypowe jak dla tej grupy pozbawiona ''pewniaków'', utworów na pierwsze miejsca list przebojów. Wydaje się, że w tym wypadku ciężka amunicja została już wytoczona w postaci Violet Hill i Viva La Vida. Jednak patrząc na wyniki sprzedaży albumu (trzy dni starczyły by wspiął się na 1 miejscu w UK osiągając niebanalną liczbę ponad 300 000 sprzedanych kopii) Coldplay nie grozi muzyczny underground. Bardzo mnie to cieszy. Wreszcie dobry zespół jest również ceniony przez szeroką publiczność i to całą, bez wyjątku. Czas pokaże czy okaże się to najbardziej fascynująca pozycja spośród całej czwórki płyt Zimnograjów.

Brak komentarzy: